8 kwietnia 2011.
Ruszamy rano. Dziś mamy przejść najdłuższy odcinek naszej wycieczki – ponad 30 km. Nic nie pomagają żelowe plastry na piętach. Każdy krok to uderzenie bólu. Bólu wyłączającego percepcję czegokolwiek dookoła. Najgorzej, gdy droga wiedzie pod górę. A podejść ma być dziś dużo.
Zatrzymujemy się i mówię chłopakom, że nie przejdę dzisiejszej trasy. Chcę zadbać o siebie, nawet kosztem zmiany planów. Wracamy do chatki. Ja zostaję, a chłopaki idą na lekko na wycieczkę. Wracają po 19. Zrobili ponad 30 km, dotarli do chatki Havgahytta. Moja dzisiejsza trasa to niecałe 5 km. Za to najgorsze z całej wycieczki.
9 kwietnia 2011.
Dziś będziemy schodzić. Wyruszamy o 8:20. Wczorajszy odpoczynek spełnił swoje zadanie, mogę się poruszać na nartach. Boli, ale nie jest to ból, który wyłącza wszystko inne. Zjeżdżamy ścieżką przez las, niektóre momenty są emocjonujące. Ścieżka wąska, miejscami oblodzona, a las dość gęsty. Pada śnieg.
Ścieżka doprowadza nas do leśnej drogi. Tu już jest płasko. Świeży, wilgotny śnieg przykleja się do nart, pod nim twarda zmrożona szreń. Lepiej trochę posmarować narty. Niech się nie klei i dobrze niesie. W sumie droga biegnie przeważnie w dół.
Nie mamy dobrego pomysłu na dzisiejszy nocleg. Docieramy do chatki Ventebu, ale jest ona bardzo mała. W dodatku nie wolno w niej spać. Ruszamy dalej. Po ok. 2 kilometrach docieramy do końca asfaltowej drogi – parkingu we Frihestli.
Frihestli to chyba jedno gospodarstwo rolne. Nawet telefony komórkowe tu nie działają. A jutro chcemy stąd wyjechać. Idziemy do gospodarstwa, może stamtąd będzie można zadzwonić.
Gospodarze przyjmują nas miło, zamawiamy taksówkę na jutro na 10 rano. Pytamy jeszcze o możliwość noclegu gdzieś w okolicy. Okazuje się, że niedaleko Ventebu, nad samą rzeką, jest chatka Vetlensbua w standardzie „very basic”. Za to otwarta dla wszystkich. Wracamy na parking, tam znowu przypinamy narty i wkrótce docieramy do chatki.
Vetlensbua jest malowiczo położona nad Divielvą. Pamięta dawne czasy, jej dach porośnięty jest trawą. Przedsionek służy za drewutnię. Okienko jest jedno i niewielkie. W środku trzy prycze i podstawowe wyposażenie. Jest oczywiście koza, w której można napalić. Doskonałe miejsce na dziś.
Nie ma niestety żadnego łomu do zrobienia przerębla. Jakoś udaje nam się przebić przez lód posługując się siekierą, drewnianym kołkiem i kijkiem narciarskim. Mamy wszystko, czego potrzebujemy.
Niebawem do chatki docierają goście. Dwie dziewczyny i chłopak. Szybko okazuje się, że to para Czechów i Polka pracująca na uniwersytecie w Tromsø. Też chcieli tu spać, ale byliśmy pierwsi.
10 kwietnia 2011.
Rano zbieramy się i o 10 czekamy koło zabudowań Frihestli. Taksówka przyjeżdża punktualnie. Wsiadamy i jedziemy do Bardufoss. Rozmawiamy z taksówkarzem o różnych rzeczach. Podróżuje łowić ryby, łowił już w wielu krajach. No i jest realizatorem dźwięku – realizuje płyty zespołów rockowych. Zresztą kiedyś był perkusistą. A taksówką jeździ, bo z realizacji dźwięku nie sposób wyżyć ;).
Na lotnisku w Bardufoss każdy z nas okupuje łazienkę przez dłuższy czas, żeby się trochę ucywilizować. Z przesiadką w Oslo wracamy do Warszawy.
Mapka i profil wysokości:
Zdjęcia z wyprawy Skandynawia 2011