Hamedela – Kursawad – Erta Ale

by Piotr Celiński | 9 czerwca 2011 | Dalekie kraje, Etiopia | 0 comments

10 listopada 2010.

Opuszczamy Hamedela zaraz po świcie. Czeka nas ponad 100 km. jazdy po pustyni. Trudnej jazdy.

Jedziemy po piachu, kamieniach, gdzieniegdzie pojawiają się jakieś rośliny, które pewnie nie potrzebują za dużo wody. Samochody wzbijają tumany kurzu, a gorący wiatr dodaje też coś od siebie. Jest trochę jak we mgle, tylko oddycha się trudniej. Pył i drobny piasek wciska się wszędzie, osiada na wszystkim.

Czasami mijamy coś, co wygląda jak strumień. Choć nie do końca. Taki kawałek strumienia, który pojawia się znikąd i znika kilkanaście – kilkadziesiąt metrów dalej prawie bez śladu. Jeden z takich strumieni przecinał naszą drogę. Doświadczony kierowca, z którym jechałem, zwolnił i ominął strumień kilkanaście metrów za miejscem, gdzie niknął w piachu. Podobnie pojechał drugi samochód, Ale przecież mamy w ekipie kierowcę, który wie lepiej, o cym pisałem wcześniej. Mimo ostrzeżeń Mikiasa, który wysiadł i mówił mu jak ma jechać, ten rozpędził się załadowanym w pełni samochodem, wjechał w strumień (wody było może do kostek) i osiadł w luźnym, wilgotnym piachu do poziomu progów.

Ale się Mikas wkurzył. Była pewnie okazja nauczyć się paru przekleństw po amharsku. Zaczęliśmy akcję wyciągania samochodu. Najpierw trzeba go było rozładować. Jak się właśnie dowiedzieliśmy, takie znikające strumyczki mają to do siebie, że piach dookoła nich jest grząski. Brodząc w tym błocku prawie po kolana razem z kierowcami wynosiliśmy cały bagaż z zakopanego Land Cruiser’a.

Pomimo rozładowania wszelkie próby wyjechania do przodu lub tyłu kończyły się tym, że Toyota osiadała głębiej. Czyli tak się nie da. Kierowcy próbowali też z wyciąganiem samochodu drugim autem – też nie było łatwo, ani w przód ani w tył. Dopiero, kiedy użyli dwóch samochodów udało się wyciągać ten trzeci z błota. Oczywiście trzeba było też trochę popchać, bo inaczej pewnie by się nie udało. Cała akcja zakończyła się szczęśliwie. Do Kursawad dojechaliśmy bez przeszkód.

W Kursawad mieliśmy przerwę na lunch. Nieoceniony Gezau od trzeciej nad ranem pracował, abyśmy mogli zjeść wczesne śniadanie i teraz obiad. Po obiedzie Mikias dał nam pół godzinki dla słoninki a sam poszedł załatwiać tutejszych scout’ów.

Ruszyliśmy w drogę, aby po chwili zatrzymać się przy czymś w rodzaju posterunku. Dodatkowa ochrona objawiła się w postaci dwóch kolejnych gości z kałaszami. Pojechaliśmy.

Wkrótce sceneria zaczęła się zmieniać. Z ubitego piachu i kamieni wjechaliśmy na czarne pola lawowe. Kierowcy jechali powoli, podłoże było wprawdzie twarde, ale bardzo nierówne. Kilka kilometrów na godzinę to maksymalna prędkość na tym odcinku. W końcu dojechaliśmy do miejsca nazywanego – trochę na wyrost – „Erta Ale Base Camp”.

Ten EABC to kilka zbudowanych z okruchów lawy szałasów, które używane są do przygotowania jedzenia przez kucharzy. Nasz plan to chwilę odpocząć, zjeść kolację i ruszyć wieczorem na wulkan Erta Ale.

Pin It on Pinterest