8 listopada 2010.
Śpimy prawie do 7 rano. W cenę hotelu mamy wliczone śniadanie, całkiem przyzwoite. To jeszcze bardziej przekonuje mnie, że Hatsey Yohannes w Mekele to najlepszy i najtańszy hotel, w którym spaliśmy. Jest już cała nasza grupa, dołączył też trzeci Land Cruiser. Kierowcy pakują nasze bagaże na samochody.
Grupa to obecnie 11 osób – nasza piątka, dwie Niemki, jeden chłopak też z Niemiec, jeden ze Szwajcarii i jeszcze jedna para ze Szwajcarii, z tym że dziewczyna urodziła się w Bhutanie. Wsiadamy do załadowanych samochodów i ruszamy. Pierwszy przystanek to stacja benzynowa, gdzie zabieramy paliwo na całą ekspedycję. Opuszczamy Mekele.
Choć siedzimy w dwóch samochodach, to na szczęście żadne z nas nie jedzie z kierowcą, który wiózł nas wczoraj. Ten na dziś jest bardziej otwarty, rozmowny. Samochód też wygląda na lepszy. Wkrótce zjeżdżamy z asfaltowej drogi. Czeka nas ponad dwa kilometry w dół. Krajobraz coraz bardziej pustoszeje, staje się księżycowy albo wręcz marsjański. Droga jest kamienista, na jednym z kamieni rozwalamy oponę i felgę. Kierowcy szybko radzą sobie z wymianą i ruszamy dalej.
Robi się coraz cieplej. Po drodze mijamy karawany wielbłądów. Najlepszy znak, że chyba jesteśmy na pustyni ;). Wczesnym popołudniem docieramy do miasteczka Berehale. Tu mamy zaplanowany obiad, a raczej lunch. Tutaj załatwiamy też formalności związane z wjazdem na pustynię Danakil. Bierzemy scout’a – obowiązkowo z kałasznikowem oraz kogoś ze starszyzny tutejszych plemion. Jak okaże się później starszy pan lubi przejażdżki a jego obecność ułatwia wiele spraw na pustyni Danakil.
Ruszamy dalej. Za Berehale pojawiają się wioski w których domki sklecone są z suchych patyków. Droga wciąż obniża się, czasem przebiega pomiędzy skałami. Choć straciliśmy już większość wysokości, to jeszcze trochę jej zostało. Ciągle jesteśmy nad poziomem morza. W końcu góry i wzniesienia pozostają za nami, a my jedziemy po kamienistej pustyni. Koła naszych samochodów wzbijają tumany kurzu. W oddali, poprzez rozedrgane, gorące powietrze, widać sunące rzędem karawany. Tak jakby lekko unosiły się nad ziemią.
Docieramy w końcu do Hamedela. Domu w tej wiosce też sklecone są z suchych patyków. Kucharz o imieniu Gezau bierze się za przygotowanie obiadu, my tym czasem dostajemy łóżka. Będziemy spać pod gołym niebem. Łóżka są zrobione z patyków, podobnie jak tutejsze domy. Choć przyjezdni to nie nowy widok dla mieszkańców Hamedela, to jednak jesteśmy bacznie obserwowani przez tutejsze dzieci.
Czas na obiad, a raczej obiadokolację. Aż dziw bierze, jak w tak prymitywnych warunkach można zrobić takie jedzenie, jak przyrządził Gezau. Zamówiliśmy sobie kuchnię bezmięsną i mamy różne warzywne pyszności, bakłażany, cukinie, papryki, cebule itd. itp.
Zmrok zapada bardzo szybko – do równika wszak niedaleko. Jeszcze przed zachodem zrywa się wiatr. Gorący wiatr. Mam wrażenie, że stoję przy wylocie gigantycznej suszarki do włosów. Jesteśmy 86 metrów poniżej poziomu morza.
Niefiltrowana statystyka z GPS:
Przebyta droga: | 164.86 km |
Czas jazdy: | 5 h 8 min. |
Czas postojów: | 1 h 30 min. |
Prędkość maksymalna: | 83.4 km/h |
Prędkość średnia: | 32.1 km/h |
Suma zjazdów: | 3769 m. |
Suma podjazdów: | 1750 m. |
Wysokość maksymalna: | 2429 m. npm |
Wysokość minimalna: | -124 m. npm |