5 listopada 2010.
Dziś pojedziemy do Lalibeli, ale dzień zaczynamy od oglądania zabytków Gonderu. Już wcześniej wybraliśmy dwa zabytki – zespół pałacowy króla Fasilidesa i kościół Debre Berhan Selassie. O 6 rano jesteśmy umówieni z Emanuelem – naszym przewodnikiem po Gonderze a jednocześnie właścicielem firmy turystycznej, z której usług korzystamy. Nasz busik zabiera nas z hotelu i przywozi pod wejście do zespołu pałacowego. Okazuje się, że choć zwiedzać można od 8 rano, to dla miejscowego przewodnika nie ma rzeczy niemożliwych. Płacimy tyle co za bilety i wchodzimy na teren zabytku. Takie zwiedzanie ma tę zaletę, że nie ma innych turystów. No i strażnik też jest zadowolony, bo zainkasował to, co poszłoby na bilety. A sam Emanuel – jak okazuje się znajomy Mikiasa, organizuje nasz transport. Wszyscy są zadowoleni.
Emanuel jest przewodnikiem z prawdziwego zdarzenia, oprowadza nas po terenie i opowiada o każdym zabytku, który zwiedzamy. Chętnie odpowiada na pytania. Dobrze trafiliśmy. Obchodzimy wszystkie zabytki na terenie tego kompleksu, robimy kilka zdjęć i jedziemy do kościoła Debre Berhan Selassie. To, co tu jest najbardziej godne uwagi to sufit z twarzami cherubinów. Łącznie jest ich 104 (jak podają źródła pisane).
Najciekawsze w etiopskich zabytkach jest to, że miejsca te wciąż żyją. Żyją w sposób niewiele różny od tego, jak żyły wieleset lat temu. Gdyby nie elektryczne oświetlenie i instalacja mogłoby się wydawać, że czas zatrzymał się w tym miejscu.
Obchodzimy jeszcze kościół dookoła rozmawiając z Emanuelem. Żegnamy się z nim i ruszamy w drogę do Lalibeli. Podróż przebiega miło. Kierowca wiele opowiada o Etiopii, pyta, jak żyjemy na codzień, zatrzymuje się w ciekawszych miejscach. Dowiadujemy się między innymi, że równa asfaltowa droga, która jedziemy ma dopiero parę lat. Przedtem była tu droga nieutwardzona, przejazd z Gondaru do Lalibeli zajmował cały dzień. Dziś to kilka godzin. Drogę wybudowali Chińczycy. Mijamy zresztą po drodze bazy budowlane z chińskimi napisami.
Jedzie się bardzo dobrze. Tylko w miastach i wsiach, przez które przejeżdżamy czasem tworzą się zatory. Życie w takich miejscowościach koncentruje się wzdłuż drogi, jest wiele pieszych, zwierząt, rowerów i różnej maści pojazdów zaprzęgowych poruszających się we wszystkich możliwych kierunkach. W jednym z takich miast zatrzymujemy się na obiad w niewielkiej knajpce dla miejscowych. Okazuje się po raz kolejny, że jedzenie w takich miejscach jest najlepsze.
Droga do Lalibeli odbija na północ od drogi do Woldia, którą jechaliśmy. Tu już (a w zasadzie jeszcze) nie ma asfaltu. Wkrótce docieramy do miasta i żegnamy się z naszym miłym kierowcą.
Będziemy spać w hotelu „Lal”. Rezerwację za ponoć dobrą jak na Lalibelę ceną załatwił nam Mikias. Zresztą wiadomo, że w takich miejscach jest stosunkowo drogo. Spotykamy się jeszcze z poleconym przez Mikiasa Tamru, który zorganizuje nam na jutro przewodnika po kościołach Lalibeli. Dzień kończymy kolacją w hotelowej restauracji, która okazuje się totalną pomyłką. Droga i niedobra.
Próbuję jeszcze internetu koło hotelu, ale niestety transfer jest tak powolny, że nie da się uzupełnić podróżniczego bloga. Nie pozostaje nic innego, tylko pójść spać.
Ciekawie się czyta, czekam na dalej… :)
Już niedługo ciąg dalszy