24 i 25 października 2010.
Wylatujemy wieczorem, 24 października. We Frankfurcie musimy spędzić ponad trzy godziny. Jakoś nikomu nie chce się jechać do miasta, spędzamy więc czas w tym specyficznym miasteczku, jakim jest port lotniczy we Frankfurcie. Przed północą wsiadamy na pokład B767 linii Ethiopian i rozpoczynamy właściwą część podróży.
Lot przebiega smacznie i przyjemnie, o ile w ogóle nocny, 7 godzinny przelot w klasie ekonomicznej może być przyjemny. Ale pomijając odległości pomiędzy rzędami siedzeń, można uznać lot z Ethiopian za fajny. Około 7 rano lądujemy w Addis Abeba. Pierwsza rzecz to zakup wizy. Stoimy w kolejce wraz z pasażerami z naszego samolotu, alby po kilkudziesięciu minutach zapłacić 20 USD i mieć w paszporcie odpowiednią naklejkę. Potem tylko odprawa i miła chwila, kiedy okazuje się, że bagaże doleciały w komplecie.
Byliśmy umówieni z Mikiasem, który jest organizatorem naszej podróży na pustynie Danakil. No i go nie ma. Dajemy mu trochę czasu, potem dzwonimy, aby się dowiedzieć, że będzie później, bo cośtam. No tak, zaczyna się Afryka. W końcu jednak Mikias dociera i jedziemy do hotelu.
Hotel nazywa się Almaz Pension i poza ceną (230/280 birr single/double) nie ma w nim nic porywającego. Prawdopodobnie można tu wynajmować pokoje na godziny, być może także z całą usługą. Na ścianie wisi kartka po angielsku i amharsku z treścią „Please dispose used condoms properly”. Niestety, nie wiemy, jak oni tutaj rozumieją „właściwie” w tym kontekście. Na wszelki wypadek spryskujemy dywany i łóżko „Frontline’m”, aby uniknąć spotkania z pchłami i ruszamy do miasta. Mamy dwa cele – wymienić pieniądze i zobaczyć Lucy w tutejszym Muzeum Narodowym.
Aby wymienić dolary na tutejsze birry potrzeba pracy kilku osób. W banku, w okienku należy wpłacić USD. Okienko to właściwie taka szklana klatka wydzielona na sali bankowej. Osoba przyjmująca pieniądze wypełnia jakieś papiery i zanosi do biurka pracownika na sali. Pracownik przelicza pieniądze, dopisuje coś na papierach i przekazuje dokumenty do kolejnej osoby za ladą, która prosi nas o złożenie podpisów na tychże formularzach oraz wpisanie danych z paszportu. Nie wolno się pomylić, bo formularz będzie nieważny. Wypełnione formularze trafiają następnie do jakiegoś bossa, który ma swoje biurko przy końcu sali, a autorytet aż bije od niego blaskiem na wszystkich podległych mu pracowników. Boss nie od razu ma czas na jakieś papiery, ale po chwili przegląda nasze formularze, podpisuje je i stempluje tym wprawnym, urzędniczym ruchem. Papiery przechodzą jeszcze przez jedno biurko, aby trafić do pana w szklanej klatce. Ten, z uwagą je studiuje, aby wyjąć z szuflady paczki lokalnej waluty spięte gumką. Jeszcze tylko liczenie i trafia do nas miejscowa waluta w postaci banknotów (najwyższy nominał to 100) i kilku monet. Kurs do do dolara to trochę ponad 16, mamy więc teraz dużo papieru.
Do Muzeum Narodowego jedziemy tutejszą komunikacją miejską, czyli takim kilku osobowym busikiem, po 2 birry od łebka. Taksówka wyniosłaby ponad 100. Jakoś udaje nam się wysiąść we właściwym miejscu i po krótkim spacerze jesteśmy w muzeum.
Samo muzeum – delikatnie mówiąc – nie powala na kolana. Oczywiście Lucy to Lucy, ale poza tym można zwiedzić przez ominięcie. Koło muzeum jest restauracja. Zjadamy tu pierwszą naszą injerę, chyba najdroższą ze wszystkich. Injera jest super, choć niektórzy zgłaszali zdania odrębne.
Wracamy do hotelu tak jak przyjechaliśmy. Jutro rano lecimy do Gonderu. Wieczorem usiłuję napisać relację z tego dnia w kafejce internetowej. Bez szans. Łącze jest fatalne, blogger.com praktycznie poza zasięgiem, podobnie jak FB.