Noc 8 na 9 kwietnia 2010.
Wieczorem na niebie pojawiły się pierwsze delikatne smugi. Nawet nie było widać ich koloru. Tylko tyle, że są. Ich wielkość mówiła wszystko. To zorza polarna. Szybko ubraliśmy się i wyszliśmy przed domek. Spektakl dopiero się zaczynał.
Zorze pojawiały się nad zachodnim i północnym niebem. Początkowo nieśmiałe, później jednak rozpoczęło się przedstawienie na pół nieba. Pierwszy akt upłynął pod znakiem zieleni i powoli rozwijających się wstęg na niebie. Nie patrzyliśmy na zegarki ale trwało to kilkadziesiąt minut, po czym nastąpiła przerwa. Nie wiedzieliśmy, czy to koniec, czy antrakt. Znowu rozebraliśmy się do spania, kiedy rozpoczął się drugi akt. Tu już było wszystko, czego można od zorzy oczekiwać. Oprócz zieleni pojawiły się nieśmiało czerwienie i fiolety, czasem trochę żółtego. Ruszyła akcja. Świetlne muśliny przewalały się w zenicie, w dół strzelały promienie zieloności, przez niebo gnały delikatne kolorowe firanki. Już nie pół, ale całe niebo było miejscem akcji.
Zdjęcia nie oddadzą dobrze tego zjawiska, choć wyszły dobrze. Zorze to dynamiczne zjawisko, które trzeba sfilmować. Tej nocy poszliśmy spać bardzo późno, około 1. Ale warto było. Choć znam zorze ze Svalbardu, to jednak tam nie były tak intensywne jak tej jednej nocy.