Ten tekst powstał na moim blogu Ladakh 2007 i został stamtąd skopiowany z zachowaniem daty wpisu.
O 6:30 rano wyjechaliśmy na wycieczkę. Przeznaczyliśmy ten dzień na zwiedzanie, a w sumie cały czas poruszamy się w okolicach 3500 m. npm. Organizm chyba już wie, że ma produkować czerwone krwinki na akord.
Na początku pojechaliśmy do odległego o ponad 130 km. Lamayuru. To wioska, gdzie znajduje się jeden z bardziej znanych klasztorów buddyjskich. Po drodze mogliśmy oglądać piękne ujście rzeki Zanskar do Indusu.
Lamayuru jest moim zdaniem mocno przereklamowane. To, co zobaczyłem w wiosce w zasadzie nie było warte pojechania. Natomiast przejechane kilometry warte były tego, żeby je pokonać. Droga do wioski wiedzie bardzo ostro i głęboko wciętą doliną i dla mnie sama droga oraz widoki na przeróżne formacje skalne, były największą atrakcją. Mijaliśmy kremowe wapienie ukształtowane przez wodę w fantazyjne terasy, fioletowe skały, których nazwać nie potrafię i wiele innych atrakcji geologicznych. Z doliny wyjeżdża się wielokrotną serpentyną kojarzącą się trochę z norweską Drogą Trolli, choć sceneria jest zdecydowanie inna. Widać, jak bardzo pasmo Zanskar różni się od pasma Ladakh.
Nieco zniesmaczony Lamayuru nie oczekiwałem żanych sensacji w Alchi. Zaczęliśmy od obiadu i było to bardzo pozytywne doświadczenie kulinarne. Potrawy kuchni indyjskiej, które zamówiliśmy były trochę dostosowane do smaku Europejczyków, ale pomimo to wciąż były smaczne. Żałowałem trochę, że nie ma tej pikantości charakterystycznej dla tej kuchni, ale całość była w porządku. A najlepsze były potrawy najprostsze – chapati z serem i czosnkiem.
Po obiedzie poszlismy zwiedzać gompy. Jest ich tam cztery, a najstarsza z 11 wieku. No i wreszcie coś ciekawego. Widziałem już kilka gomp, ale te rzeczywiście robią wrażenie. Czuje się atmosferę miejsca, te miliony wypowiedzianych mantr, a detale architektoniczne, choć nie jest ich wiele, naprawdę robią wrażenie swoją finezją. Przyglądałem się staruszkom modlącym się w świątyni. Myślałem, ze starsze panie w świątyniach na całym świecie są takie same. To jednak nie jest prawda. Te były uśmiechnięte. Ich usta nie były w kącikach wywinięte do dołu w ten charakterystyczny sposób. Modliły się naprawdę, a nie tylko klepały paciorki. Dobrze, że tak może być; szkoda, że nie u nas.
Ostatnim punktem była wioska Likir i klasztor oraz wielki, złoty pomnik Buddy. Tu też warto przyjechać. Choć same gompy nie robią takiego wrażenia jak w Alchi, to ich zdobienia tak. Malowidła przesycone są symboliką, a niektóre oprócz tego są bardzo dosłowne. Na jednej ze ścian przedstawiono wielorękie istoty w miłosnym zespoleniu. Na kilka różnych sposobów. Okazuje się, że może istnieć na świecie kultura, religia czy też system filozoficzny, który nie odcina się od tej pierwotnej, najpotężniej siły natury, ludzkiej natury; który czci tę moc i nie czyni spustoszenia w ludzkich sercach i umysłach nazywając ją grzechem; który widzi piękno w tym, że ludzie mogą być tak blisko siebie i w ten sposób praktykować zbliżenie do istot boskich. Szkoda, że nie u nas.
Pewnie dlatego staruszki w świątyni są uśmiechnięte i prawdziwe.
W Likir jest jeszcze malutkie muzeum. Najciekawsze są kilkusetletnie thanki. Najstarsza liczy sobie ok. 700 lat.
Koszt wynajęcia samochodu 4×4 z kierowcą na taką wycieczkę to niecałe 3700 INR.
Jutro Pangong Tso. Słone, bezodpływowe jezioro na wyskokości 4200 m. npm. Ponoć przepiękne. Sprawdzimy. Sprawdzimy też naszą aklimatyzację.