Dzień zapowiadał się niewesoło. Ciągle piętnaście metrów na sekundę średniej prędkości wiatru, jakieś przewalające się chmury, wspaniały produkt Williama G. do zainstalowania. Czyli kibel w stacji. Jeszcze przed obiadem wiatr zaczął słabnąć, przejaśniło się troche – no to chociaż pojedziemy zawieźć trochę tego pomiarowego badziewia na lodowiec. Być może wszystko zagra i będzie jakiś pozytywny efekt – my się przewietrzymy, rejestracja zjawisk wreszcie wyjdzie z fazy testów.
Po obiedzie flagi na masztach zwisły zupełnie, a chmury zniknęły. „Czy jedziecie na lodowiec, robicie tam coś dziś?” spytał Mariusz. Tak, owszem mamy takie plany, a co? „Bo ja myślałem, żeby pójść na Wienertinden”.
No tak, to jest nas trzech i zadanie godne badaczy. Górka jak górka – trochę może bardziej stroma miejscami niż Rysy od polskiej strony. W warunkach zimowych. Wychodzimy za pół godziny.
Tym razem łojenie po prawie płaskim lodowcu i kawałku moreny pozostawiamy naszym mechanicznym kociakom. To ponad sześć kilometrów. Plecaki ze szpejem, termosami i bronią ladują na sankach. Jeszcze tylko wizyta przy beczce – głupio byłoby nie dojechać z braku paliwa. Sprawdzamy sprzęt – trzy pary raków, trzy czekany, kijki dla chętnych, kawałek liny. Wprawdzie nie ma się tam w co wpiąć, ale może na wszelki wypadek, jak będzie źle to może jakoś z ciała, albo z wbitego czekana – może się przydać.
Skuterami wjeżdżamy na morenę – prawie czterysta metrów do góry. Zostało jeszcze trochę ponad pięćset. Tylko nie po płaskim. To znaczy na początku po płaskim, tylko trochę pochyłym.
Patrzymy na ściankę – widac miejsca, gdzie urywały się niewielkie lawiny deskowe. „Czterdzieści procent że wejdziemy” rzuca Michał. „Trzydzieści” – poprawia Mariusz. Do góry. Płasko, tylko pod kątem. Ekspozycja jest, ale nie robi tak wielkiego wrażenia, jak na stromej grani. Zresztą – tu jeszcze nie jest tak stromo – dojdziemy do tej skalnej buły i zobaczymy co dalej. Śnieg okazuje się być dobry – nie zapadamy się głeboko, pozostają w miarę równe stopnie, gdzieś głebiej raki opierają się pewnie. Trochę łojenia prosto do góry i wychodzimy koło skalnej buły. Nie jest źle, jeżeli będzie tak dalej, to kto wie…
Zresztą – wleźli nie wleźli – nie ważne. Już to, co widzimy, satysfakcjonuje nas. Grań Sofiekamen. Pionowe urwisko od wschodniej strony. Princessa, która dotąd wydawała się stroma, pokazuje swoją wschodnią, pionową scianę. Hornsundtind i schodzące się do niego granie. Cud świata. a niektórzy mówią, że tu nie ma gór… Niechaj pozostaną w błogiej nieświadomości.
Koło buły znajdujemy lokalnie poziome miejsce. Na grani chwila dla ciała – gorąca hebata. Widać grań, którą podejdziemy do kolejnej ścianki, która, przy odrobinie szczęścia, wprowadzi nas na wierzczhołek. Ruszamy – idzie bardzo dobrze, mimo że nieco stromiej niż poprzednio. Jeszcze tylko kawałek tego pionu i stajemy na grani.
„Siedemdziesiąt procent” – rzuca Michał. Mariusz nie protestuje. Warunki sniegowe wprost idealne. Na grani żadnych nawisów. Śniegu dużo, ale na tyle twardy, że nie zapadamy się. Omijamy lekkim trawersem napotkane skałki. Po chwili grań kończy się ścianką. No, tu już jest całkiem pod górę. Ale ciągle snieg nam sprzyja. Nawet mój długi czekan wchodzi po głowicę, a raki w wydeptanym schodku trzymają mocno. Łoimy.
Kuluar, a raczej kuluarek. Cholera, wydawało się że, jest dosyć stromo, a on jeszcze bardziej pionowy. Słychać, jak wbijany czekan dochodzi do skałek. To w sumie nic, i tak jakby stąd lecieć, to trudno byłoby hamować czekanem. To znaczy może nie trudno, ale z małym skutkiem. Przechodzimy kuluar, znowu ściana. Wcale nie chce się odchylić w stronę poziomu. Następny kuluar, tym razem nie przejmujemy się już drobiazgami, tylko grzejemy do góry. Z tego co widać, przed nami ostatnia ściana. Najbardziej stroma.
Żarty się skończyły, co krok przekładam czekan i wbijam do głowicy, jeżeli akurat się da. Skrócony kijek wisi na pasku na drugiej ręce – nawet nie przeszkadza, ale też nie pomaga. Przydał by się za to drugi, krótki czekan. Jeszcze tylko trochę do góry. Stromizna na chwilę odpuszcza, aby znowu zaatakować. Ale nas w tej chwili już nic nie powstrzyma. Jeszcze kilkanaście metrów. Michał już stoi na płaskim, jeszcze trochę, już.
Widok z Wienertinden. W zasadzie warto przyjechac tu na cały rok, żeby to zobaczyć. Przede wszystkim południe. Druga strona fiordu. Wyrastający na samym brzegu potężny pagór Tschebyschovfjellet, przy obserwacji z poziomu morza, wiele zasłania. Tu jesteśmy wyżej niż on! Wprawdzie tylko jakieś dwadzieścia metrów, ale to wystarczy. Zmalał i nie zasłania tych wspaniałych grani, których zwornikiem jest Hornsundtind. Jak muszka i szczerbinka poszczególne kulminacje żylety Sofiekamen prowadzą wzrok w tamtą stronę.
Pod nami wschodnia ściana Wienertinden – ponad czterysta metrów pionu, lokalnie przewieszonego, potem jeszcze pięćset stromego, skalnego rumowiska i zatoka Burgerbukta. Skuta lodem. Spływający do niej lodowiec Payerlbreen, nawet teraz, pokryty śniegiem pokazuje, swoją prawdziwą naturę. On po prostu składa się ze szczelin poprzetykanych lodowymi serakami. I choć zamarznięte przed jego czołem morze sprawia wrażenie spokoju, to widać, że kiedy lody puszczą wiele bedzie się tu działo. Dalej na wschód – wybrzeże i Morze Barentsa.Tu nie ma gór, tu wcale nie ma gór! Ech, gdyby to tylko było bezpieczne w tym miejscu, to tarzalibyśmy się ze śmiechu, powtarzając sobie te zasłyszane opinie. Pewnie stoimy na polu, a ten luft pod nami to złudzenie albo sen. Ale do rzeczy. Blisko nas – zerwa Luciatoppen, Daleko na wschodzie nad Morzem Barentsa – Stolovajafjellet. Z masy grani, gór i łańcuchów w pamięci pozostały nazwy tylko tych charakterystycznych. I to po polsku. Kopernikusfjellet, Curie-Skłodowskafjellet. Polakbreen.
Widać sporą cześć pieszej i skuterowej trasy do Longyearbyen – aż do lodowca Amundsenissen. Gdzieś tam Staszicpasset – jedyna przełecz na lodowiec Pencka dostępna dla skuterów. Na ostatnim planie góruje charakterystyczny trójkąt. To Berzeliustinden nad fiordem Van Keulen. Drobne sto kilometrów stąd.Podziwiamy, fotografujemy. To już prawie godzina na szczycie. Robi się chłodno. Teraz tą samą droga w dół. Zejście – jak zawsze wymaga większej odporności psychicznej, ale idąc przodem do ścianki pilnuję tylko, żeby ten czekan wbijać możliwie głęboko. Pokonujemy ściankę, obydwa kuluary i stajemy na grani. Przechodzimy ją szybko i chowając się przed wiatrem docieramy do znanej już skalnej buły. Tam znowu herbatka. Ostatni stromszy kawałek. Dochodzimy do moreny. Jeszcze tylko wykorzystujemy promienie północnego słońca kłądac się na śniegu i patrząc a to na Księżniczkę, a to na Hornsundtind. Wstajemy, odwracamy się. Dzięki Ci Wiener. Byłeś dla nas łaskawy.