Suwalszczyzna majówkowo

utworzone przez | 7 maja 2009 | Na rowerze | 0 komentarzy

Wycieczka odbyła się w dniach od 1 do 3 maja 2009.

Tegoroczna majówka była krótka. W końcu zdecydowaliśmy się na wariant rowerowy na Suwalszczyźnie z dojazdem samochodem.

Wyjechaliśmy w piątek rano. Do Suwałk dojechaliśmy około trzynastej. Parkujemy na parkingu zajazdu „Private” (ul. Polna 9), cena za 1 dobę parkowania to 15 zł. Teren jest zamknięty, strzeżony; wygląda na to, że właściciele nastawiają się na gości zagranicznych przyjeżdżających własnymi camperami. Najprawdopodobniej dzięki temu można zapłacić kartą. Jest kilka miejsc noclegowych, w sezonie można też zjeść na miejscu.

Kilkanaście minut poświęcamy na załadowanie bagażu na rowery i ruszamy w kierunku Płociczna. Decydujemy się ominąć Sobolewo i pojechać prosto na południe. Wiatr jest dosyć silny, ale wieje z boku i trochę z tyłu, więc nie przeszkadza, tylko trochę pomaga. Dosyć szybko dojeżdżamy do Płociczna. Pora była już dosyć mocno obiadowa, więc zatrzymujemy się w restauracji „Przy kolejce”. Pogoda jest piękna, więc pozostajemy na zewnątrz.

Restauracja serwuje dania regionalne, być może dlatego wybór dań bezmięsnych jest niewielki. Zamawiamy soczewiaki i babkę ziemniaczaną. No i podstawowy test – czy jest kawa z ekspresu. Oczywiście jest, chociaż przeciętnej jakości. Jak to dobrze, że ten test (możliwość wypicia kawy zaparzonej w ekspresie ciśnieniowym) już chyba w większości lokali w Polsce wypada pozytywnie. Szkoda tylko, że często kawa jest miernej jakości.

Jedzenie samo w sobie jest – no właśnie – w zasadzie dobre. W czasie spożywania posiłku zarówno smak, zapach i wygląd są w porządku. Jednak potrawy podawane tam ciężko się trawią, co odczują szczególnie osoby o wrażliwszych żołądkach. Po ich spożyciu po pewnym czasie czujemy, że coś jest nie tak. Do końca nie wiadomo co, ale przewód pokarmowy reaguje. Najprawdopodobniej jest to spowodowane jakimiś chemicznymi dodatkami; podobne reakcje występują po produktach niektórych firm cateringowych. Co ciekawe – jem tam nie po raz pierwszy i o ile pamiętam wcześniej czegoś takiego nie było.

Opuszczamy Płociczno i jedziemy do Bryzgla,wybierając zielony szlak zamiast drogi asfaltowej. Droga jest dobra, pomimo panującej suszy nie zrobiła się z niej piaskownica. Droga przecina kilkakrotnie tor kolejki wąskotorowej, z której uczyniono atrakcję turystyczną. Jak ktoś lubi tego typu rozrywkę – można się przejechać. Ciekawe, że przy szlaku jako atrakcja występuje binduga, oczywiście z tarasem widokowym na stromym, wigierskim brzegu. Szkoda tylko, że po drugiej stronie zatoki widać ośrodek wczasowy jeszcze z czasów PRL.

Dojeżdżamy do Bryzgla, gdzie zjeżdżamy na przystań jachtową przy samym początku wsi. Nad przystanią góruje wieża obserwacyjna, z której rozciąga się widok na Wigry i wyspy Ostrów i Ordów. Przystań szykuje się do jutrzejszego otwarcia sezonu na Wigrach.

Kilka zdjęć i ruszamy dalej południową stroną jeziora. W Kruszniku znowu porzucamy drogę na rzecz szlaku. Dojeżdżamy do jeziora a w zasadzie jeziorka Malczyskiego, nad którym również wzniesiono wieżę obserwacyjną. Kilka chwil i kilka zdjęć i ruszamy dalej. Tu już droga staje się bardziej piaszczysta, co w połączeniu z licznymi zjazdami i podjazdami sprawia, że jazda staje się trudniejsza. Warto jednak wybrać tę drogę ze względów krajobrazowych. Omijamy wraz z drogą jezioro Kruszyn poruszając się cały czas wzdłuż południowego brzegu Wigier. Mijamy Zakąty i puste o tej porze pole namiotowe. Jedynie kilkoro rowerzystów odpoczywa na pomoście, przy którym cumują dwa kajaki. Tuż za Zakątami możemy podziwiać stadko łabędzi na jeziorze.

Dojeżdżamy do drogi Bryzgiel – Czerwony Krzyż, kopiąc się w piachu mijamy ten ostatni i jedziemy w kierunku Wysokiego Mostu. Po drodze pozostawiamy jezioro Konopniak, które jest tzw. sucharem i ścieżkę przyrodniczą w jego pobliżu. Na to tym razem nie wystarczy czasu. W Wysokim Moście z ulgą wjeżdżamy na asfalt. Susza miejscami zamieniła leśne drogi w piaskownice.

Przez Pogorzelec i Białorzeczkę docieramy do Gib. Zbliża się zachód słońca i chociaż nasz plan na dziś obejmował dotarcie do Zelwy, to jednak decydujemy się pozostać w Gibach na noc. Kwatera agroturystyczna, gdzie udaje się nam znaleźć nocleg nie powala na kolana, ale mamy bardzo ładny widok na jezioro Gieret, do dyspozycji pomost i huśtawkę ;).

Rano wyruszamy w kierunku Zelwy. Droga, która kiedyś była piaszczysta teraz zaczyna się pięknym, równym asfaltem. Podobnie odchodząca na południowy wschód droga do Rygola – niegdyś wzorzec drogi piaszczystej. To wszystko dzięki unijnym funduszom. Wiwat Zjednoczona Europa! Niestety asfalt kończy się przy rozjeździe na Zelwę i Wiłkokuk. Kierujemy się oczywiście na Zelwę.

Zelwa to cichutka, mała, spokojna wioska. Są tam dwie lub trzy kwatery agroturystyczne, jeżeli chodzi o nocleg to jest to miejsce przyjemniejsze niż Giby – siedziba gminy. Można tu zobaczyć nie lada ciekawostkę. Na podwórku jednego z domostw widzimy galerię sztuki – można powiedzieć – naturalnej. Najpewniej mieszkaniec tego domu ma tak silny pęd do tworzenia, że realizuje go właśnie w taki sposób. Rozmaite ule, wiatraki, domki dla ptaków, grzybki oraz bociany i żurawie wyciosane z drewna stoją koło siebie tworząc przestrzenną instalację. A najciekawszy jest poruszany wiatrem pilarz.

Przejeżdżamy przez Zelwę i kierujemy się do rezerwatu Kukle. Chcemy tam zobaczyć Marychę (to rzeka ;)) i dwa niewielkie jeziora w środku lasu. Droga wiedzie przez piękny, głównie iglasty las. Mijamy położone w zagłębieniu mniejsze z jezior (na żadnej z map nie znalazłem jego nazwy) i docieramy na skarpę nad Marychą. Schodzimy nad rzekę, gdzie spędzamy kilka chwil, potem przejeżdżamy do większego z jezior – jeziora Dogużynie.

To bardzo piękne miejsce. Położone z dala od ludzkich siedzib na pierwszy rzut oka wydaje się nietknięte przez człowieka. Niestety, nad samym brzegiem widać pozostałości po wędkarzach (bo głównie oni tu docierają), kilka puszek piwie wala się tu i ówdzie. To zadziwiające, że ci, którzy podobno tak aktywnie obcują z naturą (poprzez zabijanie w dość okrutny sposób małych rybek) nie potrafią nawet zabrać ze sobą tego, co przynieśli.

Ruszamy dalej w kierunku wsi Budwieć. Droga wiedzie lasem i jest twarda, jedzie się bardzo dobrze. Do czasu, czyli do końca lasu. Przy wsi las się kończy, a droga staje się piaszczysta. Miejscami na tyle, że nie można przejechać rowerem obciążonym sakwami. Tak więc przez Budwieć częściowo przejeżdżamy a częściowo przepychamy rowery w piachu. Docieramy do drogi w kierunku wsi Stanowisko, która jest na tyle twarda, że można po niej normalnie jechać.

Nasza radość nie trwa jednak długo. We wsi Stanowisko droga zamienia się w piaskownicę. Można tylko pchać rower, bo jechać się nie da. Znowu trzeba zmienić plan. Nie dojedziemy do leśniczówki Szlamy. Skręcamy w pierwszą odchodzącą drogę i możemy znowu jechać, a nie iść. Dojedziemy do drogi Giby – Rygol, gdzie spodziewamy się asfaltu.

Okazuje się jednak, że susza zrobiła swoje i dosyć często musimy pchać rowery zamiast na nich jechać. Jest do bardzo deprymujące i męczące – głównie psychicznie. Przemierzamy piękną Puszczę Augustowską i zamiast jechać pchamy te rowery w piachu. Ale pogoda chociaż jest piękna. Docieramy w końcu nad jezioro Brożane, gdzie odpoczywamy w pięknej scenerii. Już niedaleko jest droga do Rygola, gdzie spodziewamy się asfaltu.

Opuszczamy jezioro Brożane i dopychamy rowery do drogi Giby – Rygol. Niestety, asfaltu nie ma. To, co tak pięknie zapowiadało się w Gibach tu nie dotarło. Droga jest z piasku. Zresztą ta droga zawsze taka była. To, co się zmieniło, to drogowskazy, których kilka lat temu nie było. Zmierzamy w stronę Rygola, rowery głównie pchamy, choć na niektórych odcinkach daje się jechać tuż przy drodze. A odkryciem dnia jest wykorzystanie rowu przeciwogniowego do jazdy. Idzie lepiej niż po drodze, o ile rów całkowicie nie zarósł.

Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę nad jeziorem Płaskim i w końcu docieramy do Rygola, gdzie jest już asfalt. Jest już późno i zaczynamy szukać noclegu. Rygol wydaje się być raczej miejscem, gdzie swoje domy posiadają ludzie z miast, choć można nocować u właściciela sklepu. Jednak ze względu na jutrzejszą trasę decydujemy się na przejazd do pobliskiej Mikaszówki. Tu znajdujemy nocleg, zaś obiad jemy w barze „U Mamy”. Jedzenie jest OK.

Ostatni dzień poświęcimy na obejrzenie kilku śluz na Kanale Augustowskim. Rano wyjeżdżamy z Mikaszówki na wschód, w kierunku Rudawki. Tuż za wsią, na granicy z Białorusią, znajduje się śluza Kurzyniec.

Jeszcze kilka lat temu było to bardzo urokliwe miejsce. Kiedy człowiek tu dotarł, wydawało mu się, że to koniec świata. Pozostałości drewnianych wrót śluzy nie zatrzymywały żadnej wody, która przed wpłynięciem w murowany kanał śluzy meandrowała pośród podmokłej łąki. Pomiędzy słupami – pozostałościami po zwodzonym moście, po białoruskiej stronie, jak gdyby nigdy nic rosła brzoza. Cisza, spokój, resztki dawnej świetności i śpiew ptaków.

Teraz jest to granica strefy Schengen. Z klimatu nic nie pozostało. W zasadzie trudno coś napisać, jeżeli pamięta się, jak wyglądało to kiedyś. Podmokłą łąkę zastąpił zalew, gdzie wędkuje Straż Graniczna.

Opuszczamy to niegdyś piękne miejsce i jedziemy do śluzy Kudrynki. Tu też był remont, jednak nie zmienił krajobrazu tak, jak przy Kurzyńcu. Teraz obydwie śluzy są w pełni sprawne. Ciekawe, czy można już spłynąć Kanałem Augustowskim od Biebrzy do Niemna. Z tego, co widać śluzy po stronie polskiej są już sprawne.

Ostatnim przystankiem jest dwupoziomowa śluza Paniewo położona niedaleko Płaskiej. Śluzę obsługuje przemiły pan, który dużo wie o Kanale Augustowskim i chętnie opowiada. Okazuje się, że po polskiej stronie w remoncie jest jeszcze śluza Tartak, do której tym razem nie zajechaliśmy, zaś najciekawsza konstrukcyjnie jest potrójna śluza przed samym Niemnem, po stronie białoruskiej. Ponadto można kupić na miejscu świeże, jeszcze gorące drożdżówki z dżemem. Mamy też okazję przyjrzeć się śluzowaniu kajaka.

W drodze powrotnej zatrzymujemy się jeszcze na chwilę nad Wigrami w Bryzglu, na tej samej przystani, co przedwczoraj. Tym razem jedziemy przez Sobolewo. Suwałki opuszczamy około szesnastej. Po drodze, jeszcze przed Augustowem zatrzymujemy się na obiad w zajeździe „Abro”. Miejsce jest godne polecenia. Jedzenie bardzo dobre, choć mały wybór dań bezmięsnych. Grillowany łosoś ze szpinakiem jest bardzo dobrym wyborem. Puchar lodów też można tylko pochwalić. Zarówno ryba, szpinak jak i deser są smacznie i po zjedzeniu w „Abro” nie ma się żadnych dziwnych reakcji żołądkowych. Test kawowy wypada pomyślnie, ponadto kawa jest co najmniej przyzwoita. I jeszcze bardzo istotna rzecz. Lokal spełnia normy cywilizowanych państw Europy i nie jesteśmy tam narażeni na dym tytoniowy.

Łącznie pokonaliśmy 150 km na rowerze, z tym, że co najmniej kilkanaście kilometrów pchając rower. Poniżej mapka naszej trasy z profilem wysokości i galeria zdjęć.

Pin It on Pinterest