9 listopada 2011.
Wstajemy przed wschodem słońca. Chodzi o to, aby jak najwięcej obejrzeć przed południem, kiedy jeszcze nie będzie tak gorąco. W końcu jesteśmy w jednym z najgorętszych miejsc na Ziemi. To, że dziś będzie szczególny dzień widać tez po tym, że Mikias angażuje dodatkowo 4 żołnierzy z jakiejś pobliskiej bazy wojskowej. Każdy z kałachem, a do tego nasz scout. Pierwszy punkt to wulkan Dallol.
Początkowo przejazd wygląda podobnie do dnia wczorajszego. Tumany kurzu za samochodem, karawany w oddali. Potem jednak podłoże się zmienia. Jedziemy po soli. Kiedyś było tu jezioro, teraz pozostała tylko sól. Czasami trafia się kawałek słonego błota.
W miarę zbliżania się do wulkanu białe dotychczas podłoże zaczyna nabierać barw. Teraz jest rdzawoczerwone, czasem pojawia się trochę żółtego. W końcu dojeżdżamy do podnóża wulkanu.
Sam wulkan nie rzuca się w oczy. Bardzo łagodnie podchodzimy kilkanaście metrów do góry. Jednak sceneria krok za krokiem zmienia się niesamowicie. Pojawiają się różnokolorowe słupy solne, pozostałości gorących źródeł, które pojawiają się tutaj i po pewnym czasie zanikają. Podłoże to jakieś dziwne grzybokształne słupy soli. Lecz główne atrakcje czekają w kalderze.
Różne odcienie żółci, zieleni i brązu przenikają się tutaj w przedziwnych formach utworzonych z soli i jeziorach z – no właśnie – to chyba nie jest już woda a jakiś kwas. Jeziora parują, są wszak gorące. Gdzieniegdzie widać dymiące fumarole. Bogate życie wewnętrzne planety uzewnętrznia się w tym miejscu. Całość robi ogromne wrażenie.
Chodzimy pomiędzy tymi wszystkimi niezwykłościami. Mikias tylko ostrzega, żeby nie wleźć do gorącego kwasu. Co jakiś czas zalatują nas jakieś chemiczne zapachy, czasami palące w nosie i oczach. Oglądamy fotografujemy. W końcu schodzimy z wulkanu do samochodów.
Przejeżdżamy kawałek aby obejrzeć różne formacje utworzone przez sól. Z daleka to jak skały, ale patrząc z bliska widać, że to warstwy soli przedzielone warstwą piasku. Wszystko bardzo kruche i bardzo ostre na krawędziach.
Mikias prowadzi nas jeszcze do jeziorka, na którego brzegu leżą zwęglone kawałki drewna. To efekt działania tego, co tym jeziorku jest. I jeszcze mówi, żebyśmy raczej nie szli dalej ;).
Spod wulkanu ruszamy w dalszą drogę. Następny przystanek to niewielkie jeziorka, można by powiedzieć kałuże. Z tym, że każda jest innego koloru i wrze. Największy kociołek ma parędziesiąt metrów średnicy i też się gotuje. A wszystko lekko zagłębione w solnej powierzchni. Mikias tylko prosi, żeby nie wpadać do żadnego z nich. Na brzegu największego jeziorka leży cała masa martwych owadów. Przyjemna okolica, nie ma co.
Następny punkt programu to kopalnia soli. Nie przypomina ona w żaden sposób tego, co znamy jako kopalnie. Tu sól leży na ziemi. Leży bardzo mocno. Trzeba dzielić i odrywać od ziemi. A to ciężka praca. Płat soli najpierw trzeba wykroić z podłoża wycinając go siekierami. Następnie trzeba go podważyć i oderwać od ziemi. Jak możemy się przekonać, jest to bardzo pracochłonne. A lejący się z nieba żar wcale tego nie ułatwia. Potem pozostaje tylko podzielenie płata na małe bloki solne i załadowanie na wielbłądy.
Ostatni punkt wycieczki to miejsce, gdzie na solnej powierzchni pojawia się woda. To pozostałości jeziora Assale, którego dno służy teraz Afarom za źródło soli.
Wczesnym popołudniem wracamy do Hamedela i spędzamy resztę dnia w cieniu. Niby niewiele się ruszaliśmy, ale słońce i upał zrobiły swoje. Jesteśmy bardzo zmęczeni. O zachodzie słońca zwiedzamy wioskę i obserwujemy karawany wielbłądów wędrujące po sól i wracające z ładunkiem. Jutro opuścimy Hamedela.
Niefiltrowana statystyka z GPS:
Przebyta droga: | 57.4 km |
Czas jazdy: | 4 h 18 min. |
Czas postojów: | 1 h 23 min. |
Prędkość maksymalna: | 76.1 km/h |
Prędkość średnia: | 13.5 km/h |
Suma zjazdów: | 243 m. |
Suma podjazdów: | 279 m. |
Wysokość maksymalna: | 0 m. npm |
Wysokość minimalna: | -129 m. npm |
Mapka:
[sgpx gpx=”/wp-content/uploads/gpx/2010_11_08_Hamedela_Dallol_filtered_50.gpx”]