7 listopada 2010.
O 5:30 rano jesteśmy gotowi do drogi. Busik już na nas czeka. Ruszamy spod hotelu. Pierwszy postój zaliczamy dość nieoczekiwanie przy dworcu autobusowym, a raczej miejscu, skąd autobusy odjeżdżają. Policjant zatrzymuje nasz samochód.
Kierowca i jego asystent (bo jest ich dwóch) jakoś tłumaczą nam bez znajomości angielskiego, że w zasadzie wolno jeździć od 6 rano. Nie wiemy dlaczego, ale OK. Czekamy kilka minut i ok. 5:50 ruszamy dalej. Docieramy do drogi asfaltowej i pokonując liczne serpentyny docieramy do miasta Woldia. Na śniadanie zatrzymujemy się w hotelu nomen omen „Lal”. Razem z hotelem „Lal” w Lalibeli należa do jednego właściciela. Na szczęście śniadanie jest w porządku.
W międzyczasie ze dwa razy zmieniła się wersja z kim pojedziemy do Mekele. Teraz, Mikias przez telefon mówi, że za jakieś 1.5 – 2 godziny będą na miejscu jego samochody, więc możemy spokojnie zwolnić naszego busa, kierowcę i jego asystenta. Zostajemy i czekamy.
Mijają 2 godziny, nikt nie przyjeżdża. To znaczy przewinął się jeden Land Cruiser, ale tylko jeden. A mają być dwa. Czekamy dalej przestawiając krzesełka co jakiś czas, aby pozostawać w cieniu. Dzwoni Mikias, mówi, że jest drobne opóźnienie, ale już niedługo będą.
W ten sposób spędzamy ponad 5 godzin, zjadając w międzyczasie obiad. W końcu przyjeżdżają 3 Land Cruiser’y oklejone logo firmy Visit Ethiopia. Ale jeszcze nie ruszymy tak szybko. Kierowcy też chcą zjeść. Mija znów trochę czasu. W końcu prawie wszystko gotowe. Tylko jeszcze nasze bagaże, co zajmuje znowu paręnaście minut. Późnym popołudniem wyruszamy z Woldia.
Do przejechania jest niewiele ponad 200 km. W dużej mierze po serpentynach. Na szczęście ta droga jest asfaltowa. Trafiają się przełęcze o wysokości ponad 3000 m. npm. Jedziemy bardzo powoli.
Trafiłem do samochodu z kierowcą, który nic nie mówi. W dodatku wydaje się, że jedzie tą drogą po raz pierwszy. Nie wygląda na zbyt doświadczonego. Z jednej strony to dobrze, że jedzie ostrożnie, ale z kolei drugi samochód, gdzie kierowca jest doświadczony, często czeka na nas.
Zapada zmrok. Kierowca jeszcze zwalnia na pokonywanych właśnie serpentynach. Chyba nie wie, że w samochodzie są światła. Zaczynamy się niepokoić, bo w sumie nie widać nas, a jeżdżą tu różnie. W końcu czas na demonstrację. Kilkakrotnie włączona i wyłączona latarka pozwala dotrzeć do kierowcy. Włącza światła. Uff, może dojedziemy.
Dojeżdżamy do miasta Kwicha. Stąd już tylko 10 km do Mekele. Mam w swoim Garminie szczątkową mapę Etiopii, ale ta droga i miasta są zaznaczone. Nasz kierowca daje tu szczególny popis. W całym miasteczku jest jedno główne skrzyżowanie. Kierowca tym czasem szuka drogi do Mekele wbijając się w jakieś podwórka czy boczne, nieutwardzone ścieżki. Staram się powiedzieć mu, gdzie ma skręcić, ale on wie lepiej. Pyta ludzi, dzwoni i nic. W końcu dzwonimy do Mikiasa i po dwóch telefonach do kierowcy dociera, że powinien skręcić w lewo przy stacji benzynowej – tak jak mu pokazywaliśmy. Tracimy na to ponad pół godziny, które moglibyśmy przespać.
Kiedy wyjeżdżamy z Kwicha kierowca wreszcie raczył się do nas odezwać mrucząc pod nosem „I’m sorry”.
Do Mekele dojeżdżamy bardzo późno. Miałem nadzieję na internet, bo to uniwersyteckie miasto, ale teraz już tylko chce się spać. Będziemy spać w hotelu Hatsey Yohannes za 450 birrów za naszą piątkę. To najtańszy, a przy tym najlepszy hotel w jakim przyszło nam spać w Etiopii. Duże, czyste pokoje z balkonem, ciepła woda. Aż szkoda, że rano tak szybko stąd znikniemy.