26 października 2010.
Nasz samolot odlatuje wcześnie rano, ale Mikias zapewnia, że godzina przed odlotem to aż nadto. Zorganizowany przez niego transport zabiera nas z hotelu o 6:15. Mamy godzinę do odlotu. Szybko docieramy na lotnisko, a tu przed wejściem kolejka. I to jaka. Wygląda, że samolot odleci bez nas. Już przy wejściu trzeba wyskoczyć z butów, prześwietlić bagaże, potem kolejka do odprawy, kilka razy zawinięta. No to pięknie.
Jakoś udaje nam się wejść i sprawnie prześwietlić. W kolejce spędzamy dłuższą chwilę, przesuwając się coraz bliżej do stanowisk odprawy. W końcu nasza kolej. Urzędnik trochę się zafrasował, że jesteśmy tak późno, ale odprawiamy bagaże. W sumie przecież płacimy za ten bilet dwa razy tyle, co miejscowi. Potem jeszcze tylko jedno prześwietlenie bagaży i butów i ostatnim autobusem jedziemy do samolotu.
Maszyna to nowiutki, dwusilnikowy Bombardier. Połowa pasażerów to Chińczycy. Miejsca na nogi więcej niż w B767. Lecimy około godziny do Bahar Dar, aby potem przeskoczyć przez jezioro Tana i po kilkunastu minutach lotu wylądować w Gonder.
Mikias załatwił nam transport do Debark. Zatrzymujemy się w Gonder na śniadanie i zakupy, potem ruszamy w dalszą drogę. Za przejazd busem od lotniska w Gonder do Debark zapłacimy 1750 birrów za naszą piątkę.
Asfalt kończy się tuż za miastem, dalej wiedzie droga szutrowa. Przeplata się ona z nowo budowaną drogą, która w przyszłości będzie utwardzona. Często trafia się jakiś objazd, mijamy liczne brygady robotników i maszyny. Każdą grupą kierują Chińczycy. Każda grupa ma też swoją ochronę – jednego lub dwóch ludzi z kałaszami.
Do Debark z Gonder docieramy po około 3 godzinach (pokonaliśmy ok. 100 km). Nasz nocleg na dziś to hotel Giant Lobelia, gdzie zostawiamy bagaże w pokojach. Zapłacimy za dwie dwójki i jedną jedynkę 620 birrów. Musimy zorganizować nasz trekking. Idziemy do siedziby Parku Narodowego, gdzie można wszystko załatwić.
Organizacja trekkingu jest bajecznie prosta. Biuro parku zorganizowane jest po europejsku. Można przyjść z własną propozycją trasy albo powiedzieć tylko ile dni chce się spędzić w górach i dowiedzieć się, jakie są możliwości. My wiemy, czego chcemy. Planujemy 9 dni w górach, z wejściem na najwyższy szczyt Etiopii – Ras Dashen, a właściwie Ras Dejen (ok. 4550 m. npm).
Aby wybrać się w góry należy zatrudnić przynajmniej scout’a. Scout to osoba, która cały czas jest z grupą i nosi ze sobą kałasza. Większe grupy powinny mieć 2 scout’ów. Oprócz scout’a (jego obowiązkowo trzeba mieć) można wynająć przewodnika, kucharza i muły do noszenia bagaży z obsługą. Już dawno wszyscy z nas wyrośli z tego wieku, kiedy noszenie ciężkiego plecaka budowało poczucie własnej wartości, jesteśmy poza tym na wakacjach, więc bierzemy full service. Przewodnik przyda się do kontaktów z tubylcami, bo jest anglojęzyczny, dzięki kucharzowi będziemy mieli więcej czasu dla siebie, a muły zabiorą nasze bagaże. Muły będą w sumie 4, do tego 3 mulników do ich obsługi. Dowiadujemy się również, że dla kucharza trzeba wynająć ekwipunek kuchenny. Wypożyczymy też namioty, ze względu na możliwy nadbagaż swoje zostawiliśmy w domu. Wszystko oczywiście kosztuje, ale ceny te nie zwalają z nóg. poza tym budżet wyprawy uwzględnił te koszty. A są one takie (za 1 dzień w birrach):
- przewodnik: 120,
- scout: 40,
- kucharz: 100,
- sprzęt kuchenny: 50,
- muł: 35,
- mulnik: 35,
- namiot 2 os.: 30,
- namiot 3 os.: 40,
- wstęp do parku: 90.
Okazuje się też, że za muły i mulników musimy zapłacić za 11 dni. Te dwa dodatkowe dni to czas, który zajmie im powrót do Debark z Chenek, gdzie zakończymy trekking. My mamy załatwiony transport dla nas, przewodnika, scouta i kucharza, oni będą wracać piechotą. Oczywiście transport organizuje Mikias. Bus dla 8 osób na trasie Chenek – Gonder będzie nas kosztował 2800 birrów (ale to dopiero za 10 dni). Dodatkowym kosztem (bodajże 30 birr na dzień) jest pomocnik kucharza. Za jego usługi płaci się bez pośrednictwa Parku.
Zanim zapłacimy możemy poznać naszego przewodnika i zdecydować, czy chcemy iść z nim, czy wolimy kogoś innego – w biurze Parku sami zachęcają, aby pogadać chwilę z przewodnikiem i podjąć ostateczną decyzję.
Nasz przewodnik ma na imię Salomon, kucharz – Jaju. Scouta poznamy jutro. Musimy wybrać sobie namioty i uzupełnić zapasy wg wskazań kucharza.
Zaopatrzenie w Debark niewiele ustępuje temu, co można kupić w Gonder. Jaju zobaczył, co przywieźliśmy stamtąd, po czym poszliśmy na zakupy. Część kupujemy na targu, część w sklepikach, które przypominają nasze „szczęki” z początków ery wolnego rynku. Pozostały jeszcze namioty do wypożyczenia. Wybór mamy niewielki i trochę żałujemy, że nie wzięliśmy namiotów z kraju. Te, które oglądamy, nie są w najlepszym stanie. Musimy być uważni, żeby każdy namiot miał komplet śledzi. W końcu udaje się złożyć jeden dwuosobowy i jeden trzyosobowy namiot. Na dziś pozostaje już tylko kolacja. Jest podobno w Debark kafejka internetowa, ale czynna do 20. Kolacja nam się przeciąga (a jemy znów injerę) i internet trzeba odpuścić. Zresztą, po doświadczeniach z Addis, chyba w ogóle nie warto nawet tam chodzić.
Wspominałem w tekście Mikiasa. Jeszcze będzie się przewijał w relacjach. Z pełną odpowiedzialnością mogę polecić jego usługi. Mikias Yacob Padia prowadzi firmę turystyczną Visit Ethiopia. Usługi są dobrej jakości i w dobrej cenie, porównując z innymi ofertami. A co najważniejsze, dostaje się to, co było uzgodnione, a ustalić można co się chce.